Archiwum aktualności

Archiwalne wydanie tygodniowe: 05.04-11.04.2010 r.

• To nie nowina, że właściciel likwiduje sklep. Rzadko się jednak zdarza, żeby zmienił zdanie, bo na likwidację nie pozwalają klienci, współpracownicy i różnej maści stali bywalcy. Kilka tygodni temu na drzwiach desy, prowadzonej w rynku od 37 lat przez Grażynę Niezgodę, zawisła kartka z napisem „likwidacja”. Właścicielka sklepu i galerii w jednym uznała, że tyle ile zarabia na starociach, zarobi imając się innych zajęć i może też zrealizuje w końcu swoje pasje (a zajmuje się m.in. fotografowaniem). Kartka wisiała tygodniami, a desa jakby nigdy nic ... działała dalej. W końcu pojawiła się inna „wobec zdecydowanego sprzeciwu klientów likwidacja odwołana”. Takie rzeczy nie zdarzają się codziennie: – Faktycznie. Nie spodziewałam się, że ludzie nie dadzą mi zamknąć sklepu... A tu, jak tylko wywiesiłam informację o likwidacji, zaczęły się pojawiać głosy, że może nie, że jeszcze trochę, a nawet – że to instytucja kultury jest!... Poza tym na moje wezwanie, by zabierano rzeczy oddane tu w komis, mało kto zareagował. Ba, zaczęto mi nawet znosić kolejne: jeszcze to, jeszcze to mi pani sprzeda... Zauważyłam też, że do sklepu bardzo są przywiązani ludzie starsi. Niektórzy narzekali, że jak nie będzie desy, to zaraz wejdzie tu jakiś sklep z gatunku „wszystko po dwa pięćdziesiąt” albo hamburger, albo bank. I że Rynek powinien być jakoś szczególnie chroniony przed takimi stricte komercyjnymi lokalami albo bodaj te kulturotwórcze należałoby jakoś specjalnie traktować. I tak w końcu zmieniłam zdanie – tłumaczy Grażyna Niezgoda. – A przy okazji dementuję pogłoski, jakoby likwidacja i reanimacja miała jakikolwiek związek z rzekomą podwyżką czynszu za lokal. Prawdą jest natomiast, że napisałam pismo do włodarzy miasta, by pomyśleli nad kreowaniem życia w rynku. To serce miasta przecież. Jeśli zapchamy je szmateksami i zapiekankami, nie będzie ono szczególnie piękne... (Życie Podkarpackie)

Reklama