Archiwum aktualności

Archiwalne wydanie tygodniowe: 29.09-05.10.2014 r.

• Bezdomny przemyślanin odzyskał część swoich rzeczy, ale sposób przeprowadzenia jego eksmisji nadal budzi wiele wątpliwości.Niedawno na naszych łamach opisaliśmy, jak eksmitowany przemyślanin, Wojciech Wilk, został po eksmisji bez dokumentów i rzeczy osobistych oraz firmowych. A to dlatego, że pracownicy wynajętej przez przemyski Urząd Miejski firmy „wyprowadzkowo-eksmisyjnej” uznali, że skoro mężczyzna podczas eksmisji wyszedł do urzędu, to można zabrać jego rzeczy. Przemyślanin miał sporo kłopotów z odzyskaniem firmowego laptopa i paru innych „drobiazgów”, o reszcie jego ruchomego dobytku nie wspominając. Magistrat nie widzi problemu w tym, że wynajęta przezeń firma, delikatnie mówiąc, ma dziwne zwyczaje, a jej przedstawiciele jawnie mijają się z prawdą.Przypomnijmy: Wojciech Wilk, 58-letni przemyślanin, od dłuższego czasu zalegał z płatnościami za mieszkanie komunalne, które zajmował przy ulicy Smolki. Dług narósł spory, a 58-latek nie zadbał o to, by uniknąć eksmisji. W konsekwencji sprawę skierowano do sądu, a ten orzekł eksmisję bez prawa do lokalu socjalnego. 29 sierpnia w mieszkaniu zajmowanym przez W. Wilka pojawił się komornik, dwóch policjantów oraz jeszcze jacyś mężczyźni.
- Nikt się nie przedstawił - twierdzi W. Wilk. - Policjanci byli w mundurach, więc wiedziałem, kim są - wyjaśnia. - Jeden człowiek powiedział, że jest komornikiem, ale nie podał swego nazwiska, ani adresu kancelarii komorniczej. On „przedstawił” swego towarzysza jako pomocnika komornika - kontynuuje przemyślanin. Jak nam wiadomo, podczas eksmisji na Smolki obecny był także przedstawiciel Urzędu Miejskiego oraz mężczyźni reprezentujący wynajętą przez magistrat firmę. Eksmitowany podkreśla, że żaden z tych panów także nie przestawił się, więc nie wiedział, kto jest kim. To jednak nie koniec „rzetelności” podczas przeprowadzania tej eksmisji.
- Ten człowiek, który miał być pomocnikiem komornika, cały czas nienaturalnie się uśmiechał, choć sytuacja raczej do śmiechu nie była - wspomina Wilk. - Chciałem się przebrać, wyszedłem do pokoju, za mną poszedł jeden policjant. Zapytałem, dlaczego to robi, odpowiedział, że pilnuje mnie, bym nie zrobił sobie czegoś złego. Zauważyłem ironicznie, że i tak zaraz stąd wyjdę, a na ulicy mogę rzucić się pod samochód, albo skoczyć z mostu - opowiada przemyślanin. - „A to już nas nie interesuje” - odrzekł mi pan policjant.Wilk wszelako nie miał zamiaru popełniać samobójstwa. - Jeden z obecnych w mieszkaniu mężczyzn powiedział mi, że tylko prezydent miasta może wstrzymać eksmisję, więc postanowiłem pójść i poprosić go o to - relacjonuje 58-latek. Nim jednak wyszedł z mieszkania, jeden z mężczyzn podsunął mu do podpisania protokół. - Nie jestem aptekarzem i nie byłem w stanie przeczytać, co tam było napisane, bo były to „bazgroły”, jak na receptach! Powiedziałem to temu panu i poprosiłem, żeby ktoś przepisał to w sposób umożliwiający odczytanie. On to zignorował i stwierdził, że sam mi przeczyta. Kiedy zaczął czytać ten niby protokół, zauważyłem, że zapisy są niezgodne ze stanem faktycznym. Zwróciłem mu na to uwagę, a ów pan powiedział, że to nie szkodzi, bo i tak wszystko jest sfotografowane. W tej sytuacji nie podpisałem protokołu - wyznaje Wilk.58-latek wyszedł z domu do magistratu, tak jak stał. Jedyne co zabrał z sobą, to saszetkę, w której miał paszport i parę złotych. Miał też na szczęście telefon komórkowy przy sobie. Prezydenta nie zastał, a jego zastępca nie znalazł chwili czasu na rozmowę. Przemyślanin wrócił wiec na Smolki, ale nie mógł się już dostać nawet do kamienicy, bo klucze zostawił w mieszkaniu, gdzie, jak się okazało, pod jego nieobecność zakończono eksmisję. - Byłem przerażony - przyznaje 58-latek. - Nie wiedziałem, gdzie są moje rzeczy, nie wiedziałem, co dalej robić - opowiada.Po trzech dniach, a właściwie nocach spędzonych w parku W. Wilk z pomocą znajomych znalazł schronienie w przemyskim Schronisku im. Brata Alberta. - Postanowiłem ustalić, gdzie są moje rzeczy osobiste i firmowe - wspomina. - Laptop, specjalistyczne oprogramowanie i kilka innych rzeczy zostało zakupionych z pieniędzy, które uzyskałem z funduszy unijnych na prowadzenie działalności - wyjaśnia. - Nie mogłem tych rzeczy stracić.W Urzędzie Miejskim Wojciech Wilk otrzymał numer telefonu do przedstawiciela wynajętej przez magistrat firmy, Macieja S., i nawet udało mu się z nim skontaktować. Początkowo 58-latek myślał, że łatwo odzyska swe rzeczy osobiste i firmowe, ale grubo się mylił. - Maciej S. powiedział mi, że moje rzeczy są w magazynach w Krakowie, mowa o tych „grubszych”. Natomiast moje dokumenty firmowe i laptop są u niego i odeśle mi je, tylko mam podać adres - wspomina W. Wilk. - Podałem adres schroniska przez telefon, a także poprosiłem o adres firmy, by pisemnie zwrócić się do niej o zwrot rzeczy - dodaje. Maciej S. adres W. Wilkowi podał i 4 września wraz ze znajomą Wilk wysłał pismo, które zawierało pełny adres Schroniska im. Brata Alberta w Przemyślu. - Czekałem na przesyłkę, ale nie nadeszła - mówi 58-latek.Mijały dni i Wilk coraz bardziej się niepokoił. Dzwonił do Macieja S., a ten odpowiadał mu różnie: a to, że przesyłkę już wysłał, a to, że właśnie wysyła, a to, że wyśle niedługo. - W końcu przestał odbierać telefony ode mnie - żali się Wilk. Kiedy eksmitowany przemyślanin zwrócił się do nas z prośbą o pomoc, skontaktowaliśmy się telefonicznie z Maciejem S. Był bardzo poirytowany faktem, że dzwonią doń dziennikarze, choć my przecież tylko grzecznie pytaliśmy, co stało się z rzeczami W. Wilka. Powiedział nam, że część jest w magazynach w Przemyślu, ale on nie wie gdzie, mamy się nie wtrącać, a jeśli już chcemy się kontaktować, to listownie. Podał nam adres firmy, tyle że inny niż wcześniej podał W. Wilkowi. Jakby tego było mało, podany przez Macieja S. numer telefonu, pod którym eksmitowany miał się rzekomo dowiedzieć, gdzie znajduje się w Przemyślu magazyn, a w nim część jego rzeczy, należał do całkiem przypadkowej osoby, która nic o żadnej eksmisji nie wiedziała.Kiedy Maciej S. przestał odbierać telefony od eksmitowanego, zwróciliśmy się do magistratu, żeby pomógł on w kontakcie z firmą, którą sam wynajął. Szef „lokalówki” Robert Rybotycki zapewnił nas, że skontaktował się z Maciejem S. i ten rzeczy chce odesłać, tylko nie ma adresu, na jaki mógłby to uczynić. Uświadomiliśmy panu naczelnikowi, że brzydko mówiąc Maciej S. ordynarnie go okłamuje, bo list z adresem doszedł i został odebrany już dawno. W godzinę po tej rozmowie dostaliśmy z magistratu informację, że Maciej S. właśnie otrzymał list i zaraz wyśle przesyłkę. Tak w każdym razie zapewnił on naczelnika „lokalówki”. Po raz kolejny Maciej S. skłamał.A wiemy to stąd, że pana Macieja S. udało się „namierzyć” krewnemu Wojciecha Wilka mieszkającemu na Śląsku. Ów krewny spotkał się z Maciejem S. i przekonał go, że musi zwrócić laptop i inne firmowe rzeczy Wojciecha Wilka. Panowie umówili się nazajutrz i pan Maciej S. wspomniane przedmioty przekazał krewnemu W. Wilka… na parkingu przed jednym z katowickich salonów samochodowych. -Wyjął je z bagażnika samochodu - wspomina krewny 58-latka. - Brak firmowej pieczątki skwitował stwierdzeniem, że pieczątkę teraz każdy może sobie wyrobić, jaką chce - dodaje.Po tym, jak udało się od Macieja S. odzyskać wreszcie wspomniane rzeczy, udało się też wyegzekwować od niego numer telefonu do człowieka zajmującego się magazynami w Przemyślu, gdzie podobno jest część rzeczy bohatera naszego tekstu. Jest zatem spora szansa, że rzeczy przemyślanina w końcu do niego wrócą. Niemniej sposób załatwiania spraw przez Macieja S., najdelikatniej mówiąc, nie przywodzi na myśl profesjonalisty. A fakt, że magistrat i sam prezydent Przemyśla nie widzą nic złego w tym, że wynajęta przez nich za pieniądze podatników firma tak sobie poczyna, a podczas eksmisji z ich lokalu nie zostają spełnione podstawowe warunki prawa i godne jej przeprowadzenie, wzbudza wręcz zgrozę. (Super Nowości 24)

Reklama