Archiwum aktualności

Archiwalne wydanie tygodniowe: 14.06-20.06.2010 r.

• Wprawdzie Przemyśl pod względem wielkości jest drugim miastem w województwie podkarpackim, ale informacje i plotki rozchodzą się w nim bardzo szybko. Na przykład o tym, że w mieście od pewnego czasu przebywa arcybiskup Daniel, który przyjechał z misji w Papui Nowej Gwinei, mówiło wiele osób. Duchowny tak wysokiej rangi, w dodatku misjonarz z egzotycznego kraju, jest gratką dla każdego dziennikarza, więc my również się nim zainteresowaliśmy. Już na początku, z krótkich informacji od osób, które poznały arcybiskupa, wynikało, że jest to bardzo dziwna postać. – Tego człowieka poznałem mniej więcej dwa tygodnie temu – opowiadał nasz informator. – Znajoma poprosiła mnie, żebym zawiózł ją i jej znajomego, biskupa do Sanoka. Mężczyzna około pięćdziesiątki miał na sobie ciemny garnitur, szarą koszulę, koloratkę, a na palcu okazały sygnet i spory krzyż na piersiach. Powiedział, że jest arcybiskupem zakonu świętego Norberta, nazywa się Marek Wojaczek, a jego zakonne imię to Daniel. Opowiadał, że niedawno wrócił z misji w Papui Nowej Gwinei. Znam wielu księży, ale akurat ten zachowywał się bardzo dziwnie. Nie stronił od życia towarzyskiego, lokali, a palił i pił jak smok.
– To było trzydziestego marca – opowiada przemyślanka, która z arcybiskupem Danielem miała najbliższy kontakt. – Jechałam wtedy do Rzeszowa i już na dworcu zauważyłam, że przygląda mi się jakiś mężczyzna. Potem dosiadł się do mnie i chcąc pozbawić mnie obaw, założył koloratkę i powiedział, że jest duchownym. Nim dojechaliśmy do Rzeszowa, opowiedział, że ma pięćdziesiąt osiem lat, od kilku lat jest na misji i jego brat również jest misjonarzem. Mówił, że w Przemyślu i okolicy ma wielu znajomych księży. Sypał nazwiskami. Przy pożegnaniu dałam mu numer swojej komórki. Zadzwonił na początku czerwca. Mówił, że ma problem, bo musi zatrzymać się na kilka dni w Przemyślu, a nie chce sprawiać kłopotu znajomym księżom. Zaproponowałam mu, żeby zamieszkał u mnie, na co chętnie przystał. Miał ze sobą kropidło i poświęcił mi mieszkanie. Śpiewał religijne pieśni, które ponoć sam skomponował. Podarował mi książkę o Popiełuszce. Poznałam go z kilkoma znajomymi, a ci z kolei wprowadzili go w krąg swoich znajomych. Mówił, że chwilowo ma kłopoty finansowe, bo misjonarze dostają bardzo marne pieniądze, a on potrzebuje na lekarstwa i szczepionki przeciw egzotycznym chorobom, jakich nabawił się na misji. Należę do osób religijnych, więc pomagałam mu, jak mogłam. Potem dołączył do niego młody chłopak. Miał może dziewiętnaście lat i podobno był jego siostrzeńcem. Utrzymywałam obu przez prawie dwa tygodnie. Moi znajomi wozili ich po okolicy.
– Zawiozłem arcybiskupa Daniela do Ulucza, gdzie odbywały się uroczystości z okazji pięćsetlecia cerkwi – opowiada przemyślanin, który również poznał misjonarza. – Tam już po uroczystościach podszedł do arcybiskupa Martyniaka, z którym zamienił kila słów i zrobił sobie z nim zdjęcie, którym potem chwalił się wszystkim. Woziłem go również do Bolestraszyc, gdzie odwiedzał księdza proboszcza. Wiem, że bywał w Prawosławnym Monasterze świętych Cyryla i Metodego w Ujkowicach. Nalegał też bardzo, żebym go zawiózł do księdza Bartmińskiego z Krasiczyna. Dopiero po kilku dniach znajomości zacząłem coś podejrzewać. Arcybiskup nie śmierdział groszem i żył na cudzy rachunek, jak to mówią u nas „na krzywy ryj”, a potrzeby miał zupełnie niekapłańskie. Słyszałem też, że bardzo starał się o adres pewnej starszej pani, która niedawno wróciła ze Stanów. Podobno za tę informację obiecywał porządny zegarek.
– Po dwóch tygodniach, kiedy na utrzymanie arcybiskupa i jego siostrzeńca wydałam kilka tysięcy, zaczęłam coś podejrzewać – opowiada przemyślanka. – Bardzo często zmieniał karty. Nie odbierał telefonów albo prowadził dziwne rozmowy. Bywał bardzo nerwowy i wyglądało, jakby się czegoś obawiał. Wreszcie zapytałam go o to wprost. Wtedy przyznał się, że nie jest żadnym arcybiskupem. Powiedział, że do tej roli przygotował się z książek, ale nie wyjaśnił, dlaczego mnie i innych oszukiwał. Kiedy to usłyszałam, miałam wrażenie, jakby świat się dla mnie zawalił. Zawsze wszystkim wierzyłam, a tu nagle… Do dzisiaj nie mogę sobie poradzić z tą myślą – kończy kobieta, jedna z wielu oszukanych. Udało się nam ustalić, że Marek Wojciech Wojaczek urodził się we wrześniu 1965 roku, a więc był o wiele młodszy niż mówił ludziom. Ostatnio zameldowany był w Pyskowicach (woj. śląskie). Pod tym samym adresem zameldowany jest jego rzekomy siostrzeniec Damian Z., którego rola w tym wszystkim nie jest do końca jasna. W 1991 roku Marek Wojaczek był karany za kradzież. W 2002 roku za oszustwo. W 2009 r. za znęcanie się, za naruszenie cielesne oraz za bezprawne wywieranie wpływu na innych. Trzeba przyznać, że działał on niezwykle sprytnie i perfidnie, wykorzystując ludzkie, często bezgraniczne zaufanie do księży. Na przykład pokazywał zdjęcie o. Wojciecha Niścigorskiego, werbistę, prawdziwego misjonarza z Papui. W tej chwili nie udało się nam ustalić, czy na naszym terenie oprócz przemyślanki naraził kogoś na straty materialne. Jeżeli coś takiego miało miejsce, to radzimy poszkodowanym zawiadomić o tym na policję. To, że przebierał się w duchowne szaty i udawał kogoś innego, nie jest przestępstwem, a jedynie wykroczeniem. Nie wiadomo, czy pojawi się on jeszcze kiedyś na naszym terenie, ale na wszelki wypadek przestrzegamy przed tą postacią. (Życie Podkarpackie)

Reklama